La Paz stało się jak dotąd naszym najdłuższym przystankiem. Po 2 miesiącach wędrówki po zadziwiających miejscach, dotarliśmy do miasta, które oprócz tradycji i egzotyki zaoferowało nam również trochę wielkomiejskości. Pierwszego dnia dotarliśmy pewnie jak większość turystów do dzielnicy Rosario, gdzie roi się od hoteli, hosteli, sklepików z rękodziełem czyli z pamiątkami. Dzielnica znajduje się w centrum miasta więc ma dogodne położenie dla dalszych wędrówek. Można stąd łatwo dotrzeć do Muzeum Instrumentów Muzycznych, placu św. Franciszka, placu Murillo lub targu zwanego Mercado de Hechiceria czyli targu czarodziejstw. Jeśli chodzi o targ, to jego nazwa brzmi obiecująco, ale chyba już dawno stracił swój niezwykły charakter, a stoiska z magicznymi towarami zastąpiły najczęściej przemysłowo wyprodukowane pamiątki dla turystów. Można jeszcze co prawda znaleźć zasuszone płody lamy, specjalne kawałki drewna i kadzidła do oczyszczania domów dymem, ale na tych samych stoiskach są sweterki, breloczki do kluczy i kubki z napisem La Paz więc nasuwa się podejrzenie, że to głównie jednak atrakcja przyciągająca turystów.
W wąskich uliczkach roi się od drobnych sprzedawców jak to w Ameryce Południowej, zmieniają się tylko lokalne stroje i kapelusze. Tutaj kobiety noszą meloniki i spódnice z obfitymi falbanami. Sprzedają soki, popcorn, kolorowe pamiątki, ale również coś co przyciąga moją uwagę: salteñas, rodzaj zapiekanych pierożków z nadzieniem najczęściej z mięsa, ale można również dostać wersję wegetariańską. Dodają wszędobylskiej, ostrej papryczki i jest pysznie. Towarzyszą im sosy i sałatki do wyboru. Można zjeść na miejscu lub zabrać ze sobą. Klasyczny street food. Właściwie od początku naszej podróży żywimy się głównie na ulicach i targach i sprawdza się to fantastycznie. Po pierwsze jest smacznie lub po prostu normalnie, po drugie tanio średnio 5 złotych za dwudaniowy obiad, po trzecie szybko i wygodnie. Jak do tej pory udało się uniknąć większych problemów żołądkowych wręcz jeśli pojawiały się trudności, to raczej po restauracjach, co jest zadziwiające, ale zgadza się z doświadczeniami również kilku innych osób. Nie twierdzę, że jedzenie na ulicy jest bezpieczne i higieniczne, ale na pewno jest smaczne i nam się do tej pory udało. Jedzenie w restauracji nie gwarantuje uniknięcia problemów żołądkowych. Myślę, że wszędzie po prostu trzeba zwracać uwagę na to, co się je. Odradza się jedzenia surowych produktów, ale być w Ameryce Południowej i zrezygnować z jedzenia owoców i picia soków, to wielkie marnotrawstwo.
Jak wydostaniemy się z Rosario, właściwie wystarczy oddalić się kilka kroków od ulicy handlowej, miasto zmienia charakter. Znikają stoiska z pamiątkami, turyści znikają wśród przechodniów, handel zmienia charakter na usługowy, można kupić słodycze i napoje i z tego samego stoiska zadzwonić z aparatu umieszczonego na przyspawanej półeczce, można kupić żarówkę (energooszczędną), obudowę do smartfona lub ołówek. Nowoczesność miesza się z "tradycją" lub nienowoczesnością. Widać to na każdym kroku. Jest mnóstwo bankomatów, ludzie korzystają z telefonów komórkowych, a z drugiej strony grupka tradycyjnie ubranych kobiet siedzi na chodniku jedząc obiad.
Transport publiczny to kolejna ciekawostka. Większość linii autobusowych nie ma przystanków, co oznacza, że jeżdżąc po danej trasie zatrzymują się na życzenie pasażera dosłownie wszędzie, np. na środku skrzyżowania, ronda, na pasach tarasując przejście pieszym. Autobusów jest tyle, że czeka się najwyżej kilka minut. Skąd wiedzieć, że jest się we właściwym miejscu, żeby wysiąść? Są trzy opcje: GPS, pomoc współpasażerów lub intuicja. W ogóle przechodzenie przez ulice to wyzwanie, trzeba wykształcić nowy zmysł wykrywania bezpiecznej luki w ruchu drogowym i przemykać się między pojazdami, kiedy trochę zwolnią z powodu korków. Chwila nieuwagi może się źle skończyć.
No więc przez tych kilka dni włóczyliśmy się po mieście. Dotarliśmy do dzielnicy Sopocachi, zamieszkanej przez bogatszą część społeczeństwa, i jeszcze dalej na południe, gdzie jedna przy drugiej stały sobie wille i rezydencje, przy czystych, eleganckich ulicach. W kawiarniach i restauracjach pełno miejscowych, klimat jak w Warszawie, pyszna kawa, jest okazja żeby napić się espresso. Nawet w tych eleganckich miejscach jest ciągle dość tanio, przynajmniej w porównaniu z Warszawą.
Z drugiej strony, na północy mieści się El Alto, miasto w mieście, zamieszkane jest głównie przez ludność Aymara, która opuściła tereny wiejskie, żeby osiedlić się w La Paz. Dojechaliśmy tam teleferico, czyli kolejką górską. Zjedliśmy tradycyjnie obiad na targu i wróciliśmy do Sopocachi na kawę.
W La Paz znaleźliśmy coś jeszcze, czego nam od początku brakowało, koncerty muzyki na żywo. Trzeba trochę poszukać, popytać i można znaleźć różne opcje. Najpierw trafiliśmy na koncert muzyki folkowej w świetnym wykonaniu w klasycznej Peña czyli restauracji ze spektaklami muzyki tradycyjnej. Następnego wieczoru poszliśmy do knajpy kubańskiej (El Sabor Cubano) i słuchaliśmy jak dla mnie jednego z najlepszych koncertów w życiu - muzyki kubańskiej w wykonaniu dwóch Kubańczyków. Repertuar w stylu Buena Vista Social Club, ale w zupełnie oryginalnym i spektakularnym wykonaniu. Koncert, który zapamiętam do końca życia. Kolejny wieczór to Teatro del charango, spektakl w Muzeum Instrumentów Muzycznych odbywający się tu chyba co sobotę. Charango, gitara muyu-muyu i flet - quena, fantastyczni muzycy i również bardzo udany wieczór.
A.