Lądowanie na Galapagos jest niezwykłym przeżyciem, nagle z bezkresu oceany wyłaniają się pojedyńcze wysepki a wśród nich ta jedna malutka z pasem startowym na którym musimy się zmieścić naszym samolotem. Po wylądowaniu hamujemy gwałtownie i wysiadamy na płytę lotniska. Do terminala idziemy piechotką gdzie już czekają na nas urzędnicy gotowi do pobrania 10 USD za "immigration form" oraz 100 USD za wstęp do obszaru chronionego.
Miejscowa przyroda nie odsłania swojego bogactwa od razu, wyspa Baltra, na której lądujemy, to półpustynia, dużo głazów wulkanicznych, trochę traw i kilka krzewów. Dopiero w trakcie drogi do Puerto Ayora krajobraz się zmienia, poczatkowo obserwujemy lasy bezlistnych drzew, gdy przekraczamy jakąś niewidzialną granicę, powietrze staje się wilgotne i chłodne a las wokół nas eksploduje wszelkimi formami zieleni.
Na ulicach miasta przeważają agencje turystyczne oferujące przeróżne wycieczki, nurkowanie,snorkelling i surfing. Zatoka w Puerto Ayora jest zapewne bajecznie piękna, nie mamy jednak szansy jej podziwiać w pełni bo mnóstwo na niej statków i stateczków turystycznych oraz pełna jest gwaru taksówek wodnych wożących bez przerwy turystów.
Przy stoisku z rybami największe zainteresowanie wzbudzają pelikany, które zupełnie nie boją się ludzi, wręcz przeciwnie - bezczelnie pchają swoje wielkie dzioby pod nóż sprzedawcy filetującego świeże ryby licząc na smakowite odpadki. Te wielkie ptaszyska przegrywają jednak batalię o resztki z młodym lwem morskim który nie jest tak natrętny i ma znacznie sympatyczniejszą mordkę.
Hubert