Aby dostać się do Cajas należy odnaleźć gdzieś na tyłach dworca autobusowego w Cuenca, pomiędzy sklepem z nawozami sztucznymi a supermarketem, kasę i przystanek autobusowy. Następnie należy wsiąść do autobusu do Cajas oraz powiedzieć panu sprawdzającemu bilety że jedziemy do parku a nie do miejscowości Cajas. Jeżeli zostaniemy dobrze zrozumiani, to przy wejściu do parku kierowca nieco zwolni, drzwi się otworzą i już można wysiadać. Ponieważ byliśmy na miejscu trochę późno ( wysiedliśmy ok 4 km za daleko i musieliśmy kawałek przejść ), zalecono nam spacer krótką trasę, ok 2h marszu. Początkowo nieco niezadowoleni że zobaczymy niewiele, z czasem nabieraliśmy coraz więcej szacunku do wyzwania jakie przed nami stoi. Na wysokości 3900 m n.p.m. każdy krok pod górę jest zemstą hamburgerów które jeszcze lata po konsumpcji nadal uporczywie ciągną w dół nadmierne kilogramy naszego ciała. Niekompletne oznakowanie szlaku musiało czerpać inspirację z Warszawskich ulic, istnieje tylko wtedy gdy dokładnie wiesz gdzie jesteś i dokąd idziesz, w przeciwnym przypadku go nie ma. Całe szczęście że jakiś samotny wędkarz wskazał nam chociaż częściowo drogę. Po kilku zabłądzeniach i skrótach, ubłoceni dotarliśmy do końca szlaku. Powrót wymagał od nas wytrzymania ok 30 min czekania na autobus ( rozkładu jazdy nie ma, po prostu czekasz) w temperaturze ok 5 stopni, lekkim wiaterku i przemokniętych butach. W tym czasie próbowaliśmy nawet łapać okazję, niektórzy kierowcy zwalniali, jeden nawet się zatrzymał , gdy jednak nam się przyjrzeli to dodawali gazu i jechali dalej. Ciekawe co ich przeraziło ? Może błoto na moich butach, bo kierowcy w Ekwadorze dbają o swoje cacka, przykrywają deskę rozdzielczą w samochodach różnego kroju wykładziną podłogową lub futerkiem z plastikowej lamy, podsufitka też przykryta jest folią a widziałem nawet raz przykrytą przezroczystą folią tablicę wskaźników.
H.