Trasa z Cochabamba do Villa Tuari to zaledwie 4 godziny autobusem, co jak na tutejsze odległości jest naprawdę niewiele. Mimo bliskości zmiana jest przeogromna, zjeżdżamy ponad 2000m w dół w środek tropikalnego lasu. Powietrze jest tutaj gęste od wilgoci, zieleń dookoła soczysta a szczyty drzew pełne ptasich wrzasków. Tutaj zamiast szyb w oknach są tylko moskitiery, w związku z tym wszelkie hałasy począwszy od grzmotów burz przetaczających się nad miastem, poprzez rechot żab skończywszy na imprezie w pobliskiej knajpie towarzyszą nam przez całą noc. Nie tylko klimat lecz ludzie i zwyczaje są tutaj nieco inne. Kobiety nie noszą już kapeluszy lecz chustki na głowie, rolę taksówek pełnią motocykle (maksymalna ładowność 3 pasażerów na tylnym siedzeniu), a pani która podawała na zupę była na tyle miła że osobiście włożyła do niej mały palec po czym go oblizała aby sprawdzić czy danie które nam podaje nie jest za zimne lub za gorące. Zupa niezbyt nam smakowała... W okolicy jest kilka miejsc do zwiedzenia, między innymi: jaskinia z nietoperzami, park z wielkimi huśtawkami dla dzieci i dla dorosłych, my jednak wybraliśmy się tylko do parku ze zwierzętami wychowanymi w niewoli przez ludzi lecz im odebranymi lub oddanymi dobrowolnie przez znudzonych opiekunów. Muszę przyznać że nawet niewielka wspinaczka w lesie deszczowym to mordęga,przy wilgotności otoczenia 100% człowiek poci się zupełnie bezcelowo, pot leje się z czoła dosłownie a nie w przenośni. U celu naszej wspinaczki znajdował się punkt widokowy który małpy upodobały sobie na odpoczynek i zabawy. Swoją obecność zaczęły od wystraszenia dziewczynki której pisk zaalarmował wszystkich, potem wbiegły z hałasem, połaziły ludziom po głowach i pobiegły dalej hasać po lesie.Po drodze spotkaliśmy jeszcze kapucynki, jedna z nich próbowała ukraść nam aparat fotograficzny lecz my ostrzeżeni przez panią przewodnik byliśmy na to przygotowani i nie daliśmy się zaskoczyć.
H.