Dojazd to Tupizy okazał się znów nieco inny niż się spodziewaliśmy. Kupiliśmy bilety na autobus z luksusowymi fotelami typu "cama" (hiszp. łóżko), niestety okazało się że podstawiono zupełnie inny i musieliśmy jechać 8 godzin na zwykłych, częściowo rozkładanych fotelach autobusowych. Wbrew zapewnieniom, że w Tupizie będziemy ok 5-tej rano, znaleźliśmy się tam, całkiem niespodziewanie, o 4-tej. Nieco oszołomieni zbyt wczesną pobudką usiedliśmy na dworcu gdzieś pomiędzy tubylcami śpiącymi na dworcowych ławkach. Zamierzaliśmy poszukać w przewodniku hostelu, aby odespać niewygodną noc. Nie trwało długo nim opiekuńczy Anioł Stróż nie wytrzymał naszej bezradności i przybrał postać miejscowego chłopaka który zaoferował nam hostel blisko dworca z gorącym prysznicem i wygodnym łóżkiem.
W okolicy jest wiele ciekawych szlaków. Jednym z nich jest trasa do Peurta del Diablo, zaledwie ok 1,5 godziny marszu w jedną stronę. Droga jak zwykle, według wskazówek lokalnych przewodników, miała iść "cały czas prosto..". Nic z tego. Na szczęście jest to trasa uczęszczana przez bardzo popularne tutaj wycieczki konne więc po krętych ścieżkach kierowaliśmy się śladami końskich kopyt i zapachem nawozu. Droga wiedzie przez krajobraz pełen różnokolorowych skał, kaktusów i kolczastych krzewów, które obwieszone śmieciami przywianymi z pobliskiego wysypiska wyglądają jakby zakwitły. Puerta del Diablo to ogrome pionowe skalne ściany, które kiedyś zapewne były warstwami skał osadowych gdzieś pod ziemią, lecz jakieś diabelskie siły postawiły je do pionu a erozja je obnażyła i utworzyła diabelskie wrota.
Ciekawym doświadczeniem była wizyta w miejscowej restauracji. Po pierwsze: wygląda na to że na zapleczu restauracyjnym nie mają żadnych zapasów, i zaraz po złożeniu zamówienia zaczyna się bieganie do sklepu po brakujące towary. Ponadto tutejsi kucharze nie posiadają zdolności planowania i robienia kilku rzeczy w tym samym czasie. W efekcie klienci, którzy przyszli po nas i zamówili tylko kawę musieli czekać, aż my otrzymamy zamówione danie, co trwało ze 30 minut, po czym dowiedzieli się że nie ma capucino. Inna klientka zamówiła prostą sałatkę z awokado, bo się spieszyła. Niestety była dopiero trzecia w kolejce. Po ok 40 minutach od jej zamówienia kelnerka wybiegła do pobliskiego sklepu, po czym wróciła i oznajmiła ze smutną miną, że nie ma awokado! Nie było nawet za bardzo kogo ochrzanić, bo kelnerka nie mówiła po angielsku i wyglądała na jakieś 15 lat. Drugi raz już tam nie poszliśmy. Wygląda na to, że slow food narodził się w Boliwii i jest głęboko zakorzeniony w miejscowych knajpach.