Do Riobamba przejechaliśmy przez Andy osiągając autobusem wysokość ok 3600 m jadąc po świetnej jakości drodze asfaltowej w otoczeniu gór, na zboczach których przesiadują indianie Quechua w swoich tradycyjnych, barwnych strojach doglądając swoich stad. Wyglądają jak wielkie kolorowe punkty na zielonej szachownicy pól uprawnych.
Po nocy w hostelu który nie dał szansy aby się polubić ( o ciemnej stronie podróży jeszcze napiszemy) pojechaliśmy na Nariz del Diablo. Wygląda na to że Ekwadorczycy mają jakieś niepoukładane sprawy z diabłem, i we wszystkim co jest trudne dopatrują się udziału jego niedepilowanych rączek. Nariz del Diablo był najtrudniejszym do wybudowania i eksploatacji odcinkiem kolei, aktualnie używanym wyłącznie w celach turystycznych. Za 25USD przewieziono nas drewnianymi wagonikami po stromych zboczach i wąskimi mostami przez głębokie doliny aż do stacji końcowej gdzie mieliśmy szansę zrealizować kupony na lunch ( w cenie biletu), zrobić sobie zdjęcie z lamą za "un dolarrito" albo wspiąć się po schodkach do muzeum w którym najatrakcyjniejsza była lodówka z lodami. Panie w kolorowych strojach oraz panowie w nieogolonych spodniach, takich z futra jakiegoś miluśkiego futrzaka, dali nam pokaz tradycyjnych tańców andyjskich. Ogólnie rzecz biorąc, turystycznie, kolorowo i drogo. Próba niepokornego oddalenia się od stada białych ludzi zakończyła się interwencją umundurowanego i uzbrojonego strażnika "Bo niebezpiecznie, lawiny z kamieni spadają..". Tą samą trasą miejscowi wożą turystów na koniach, za opłatą. Po opłaceniu lawiny już nie spadają ?
Jedna rada dla tych którzy tak jak my zapragną zajrzeć diabłu do nosa, kupujcie bilety na pociąg wcześniej i przyjeżdżajcie na stację co najmniej godzinę przed odjazdem. Dokument tożsamości obowiązkowy !
Hubert